Dzis wyjatkowo bez zdjec, niestety. Kupilismy internet ktory okazal sie miec zabudowane komputery. Przy innej okazji wgramy zdjecia.
Tak wiec jak zwykle wstalismy rano by ruszyc w droge, tym razem wiedzielismy, ze bedzie to ciezka droga - czekalo nas pare podejsc. Zaczynalismy z wysokosci 772m, a w pewnym momencie znalezlismy sie na wysokosci 1140m tylko po to, by potem zejsc do miejscowosci na wysokosci 1040m.
Po drodze przez pierwsza czesc drogi mijalismy czesto niewielkie hiszpoanskie wioski uspione o tej porze dnia, by po kilku godzinach zaczac sie wspinac w gory przez nastepne 12km. Naprawde bylo czuc, ze jest sie w gorach - zarowno w nogach jak i w otoczeniu. Co dosc niespotykane wczesniej - szlismy lasem, dluuugo dluuugo lasem, ktorego nie bylo konca. Po drodze mozna bylo napotkac na weze - Bartek nawet jednego sfotografowal, myslac na poczatku, ze to sznurowka :]
Droga ogolnie nie miala konca, ciagnela sie i ciagnela. Jak zawsze jest tak, ze na horyzoncie widac cel, to tutaj dlugo tego celu nie bylo widac. Dopiero w pewnym momencie przy zejsciu las sie skonczyl i byly widoczne niewielkie zabudowania - byl to nasz cel.
Miasteczko w ktorym nocowalismy, czyli San Juan de Ortega, to BARDZO male miasteczko. Niby na tablicy informacyjnej przy wejsciu bylo napisane, ze jest internet, ale po krotkim wywiadzie z opiekunem schroniska wyszlo szydlo z worka - jest to miejscowosc bez sklepu, bez internetu i tylko z 19 mieszkancami. Chyba codziennie przewija sie tam najwiecej pielgrzymow.
Co do samego schroniska, to w sumie szkoda gadac :P Cena: 7 euro, jak z kosmosu! wczesniej za tyle mieszkalismy w swiezo odswiezonym schronisku, a tutaj zastalismy stare lozka pietrowe z zardzewialymi sprezynami i wielka schiza, ze maja w srodku pluskwy. Ale rozeslalismy sobie karimaty na lozka, popsikalismy OFFem i mielismy nadzieje, ze bedzie ok. Jedyna innowacja tego shcroniska w porownaniu z innymi bylo to, ze dawali zupe czosnkowa. Uznalismy, ze skoro tyle placimy to sprobujemy ichszego cuda. W sumie zupa nawet niezla, malo czosnku bylo czuc, bardziej przypominala zupke z proszku z dodatkiem powwalanego chleba (a dokladniej bulki, ktora dla nich jest chlebem). Ale i tak sama zupa najesc sie nie dalo, kuchni w schronisku brak, wiec udalismy sie do jedynego baru w miasteczku tuz przy schronisku.
W barze podawali jedzenie dopiero od 19 wiec prawie cale shcronisko sie wtedy rzucilo do jedzenia. Siedzielismy przy stole z Francuzami, ktorzy ni w zab w innym jezyku niz swoim ojczystym, wiec bylo tak, ze oni sobie gadaja a my sobie. Gdy dostalismy menu byly 3 ¨combinados platos¨to wyboru: pierwszego nie pamietam, ale drugie to byla Tortilla, a trzecie Lomo. Tortilla brzmiala znajomo, Lomo nie, a ¨rozmowki hiszpanskie¨nic nie chcialy podpowiedziec... ale ze mielismy chwile (z pol godziny) do zastanowienia to popatrzylismy, co inni dostaja. No i wyszlo na to, ze ichsza tortilla to jajecznica z dodatkiem czegos (do wyboru: ser, szynka, kielbasa, tunczyk - to nam powiedzialy rozmowki!), a Lomo to jakies kawalki miesa pokrojone jak wedlina ozdrobione papryka na zewnatrz. Wiec zdecydowalismy sie na Lomo i byla to dobra decyzja, bo bylo dobre. Francuzi obok zamowili Tortille i chyba glownie opychali sie winem i chlebem, bo tym jajkiem to chyba nie dalo sie najesc.
No i to wszystko. Przeszlismy 24km. Spalismy w pokoju 16-osobowym, ale nie byl w pelni zapelniony. Ludzie byli na tyle zdyscyplinowani, ze o 21:40 nastapila ciemnosc w pokoju. I tak zakonczylismy dzien.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz