piątek, 4 września 2009

dzien 10 - Hornillos del Camino

Dzis ubogo bedzie, bo w kafejce internet az 4euro za godzine, a na automacie w albergue mamy 25 minut za 1 euro ale bez usb. wiec tez bez zdjec.

Wiec jak zywkle rano wyruszylismy w trase. Najpierw troche bladzenia po miescie - niby oswietlone, ale slabo oznakowane, zwlaszcza w miejscach remontow. Ale ostatecznie udalo sie z niego wyjsc.

Szlak byl dosc spokojny, bylo troche podejsc i spadkow stromych, ale dalo sie przezyc. Pogoda dopisywala, wiec szlo sie nawet niezle, gdyby nie bolaca noga. Ale i tak wyprzedzalismy ludzi, a na miejscu, po 21km bylismy przed schroniskiem jako 5. i 6. osoba.

Na miejscu nie bylo napisane o ktorej otwieraja schronisko, wiec ustawilismy placaki w kolejce i poszlismy sie wylegiwac na murku przykoscielnym. Ale dosc szybko otworzyli schronisko. Kobieta rejestrujac nas mowila cos o lozkach po hiszpansku- nie rozumialam, ale uznalam, ze pewnie nic waznego i chcialam zaakceptowac tak istan rzeczy, ale na szczescie kobieta przeszla na angielski. Okazalo sie, ze chciala nam ¨wcisnac¨dwa gorne lozka (ze niby dolne dla starych i chorych), wiec ja do niej, ze ja chora, bo mnei noga boli i ostatecznie dostalismy jeden modul ¨gora-dol¨. i o dziwo w koncu w naszym pokoju (10-osobowym) nei dominowal jezykowo francuski, tylko hiszpanski!. Trafily nam sie 3 rozgadane hiszpanki, ktore do tego strasznie przejmowaly sie moja noga. Myslaly, ze mam ja spuchnieta, bo chcialy mi wcisnac jakis lek na opuchlizne, ale jak tu im wytlumaczyc, ze nie ma sie opuchlizny tylko gruba noge i to po hiszpansku_ wiec skonczylo sie na ¨no, gracias¨.

W miasteczku, tym razem 77 mieszkansow, tez nie bylo co robic - jedna glowna ulica, bar, schronisko i kosciol. Poogladalismy ruinki i czekalismy na menu pielgrzyma, ktore podawali od 18. Ale ze bylismy glodni i uznalismy, ze 5 minut pewnie nie robi roznicy to weszlismy do srodka. No neistety - dla tamtejszych robilo roznice bo kazali przyjsc za 5 minut i nawet nie mozna bylo posiedziec w srodku i poczekac ten czas. Potem punkt 18 (jak dzwony koscielne sie odezwaly) weszlismy wraz z innymi osobami czekajacymi na obiad i zostalismy potraktowani jak w szkole - pani wszystkich rozsadzala po stolikach. Bo kazdy musial miec swoja czworke - byly stoliki 4-osobowe i oni chcieli je cale zapelnic. Nam przypadlo towarzystwo dwoch kobiet (jedna grubo po 60., druga tak okolo 50), ktore o dziwo mowily po angielsku i to byl ich ojczysty jezyk! jedna byla z Ameryki, druga z Anglii. Fajnie bylo w koncu rozumiec jak ktos cos mowi i moc nawet na to odpowiedziec. Choc z drugiej strony czlowiek jest tak zmeczony, ze myslenie po angielsku jeszcze bardziej potrafilo zmeczyc. Dla ciekawostki z obiadu wyszlismy dopiero o 19:30 - tak dlugo podawali obiad! Do tego przed barem stala duza grupa pielgrzymow czekajacych na zwolnienie sie stolika, a obsludze jakos szczegolnei sie nie spieszylo.

No i to chyba wszystko. Zdjecia beda pozniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz